Zacząć wypada od tego, że każdy nowoczesny influencer pokazuje swój dom. A że na Lofotach dużego wyboru nie ma (wszystkie domy są czerwone i drewniane), wybraliśmy pierwszy z brzegu, ale nad fiordem. Gdzieś tam w tle majaczy Reine. Lepiej je widać, gdy nie zasłania go dom, ale z tym uporamy się za chwilę.
Szukając dobrego ujęcia Reine, ująłem parking i kuter. Parking należy do Reine, kuter zapewne do jakiegoś armatora. Tak czy inaczej, ujęcie tej części miasta jest mało reprezentacyjne. Kuter lepszy, mimo że należy do prywaciarza!
A tu, jakże urocza para stojąca na tle góry Olstinden. Szczyt ma 675 metrów nad poziomem morza i nie udało nam się go zdobyć. Nie dlatego, że to jakieś niesamowite wyzwanie, po prostu nie próbowaliśmy.
Ustaliłem też, że szczyt za tą górą, na który można się wspiąć, nazywa się Tor Bjørnar Pedersen. Swoją nazwę zawdzięcza słynnemu dziennikarzowi i literatowi imieniem (i nazwiskiem) Bjørnar Pedersen. Tor natomiast to norweski tytuł honorowy, podobny do brytyjskiego "Sir". Albo wskazuje na jakiś związek z koleją. Innego wyjścia nie ma.
O, a to wyczekiwane Reine. To miasteczko jest trochę jak Conor McGregor w czasach swojej świetności. Niby niepozorne, jakieś takie małe, ale jak się mu za długo przyglądasz, to jednak potrafi powalić swoim urokiem. Tylko parking ma jakiś taki dziwny. Podobno armatorzy się skarżą, że muszą parkować obok…
No to skoro już Reine, to może warto o nim napisać kilka słów więcej. W zasadzie nie tylko o nim, bo wszystkie miasteczka rybackie na Lofotach mają podobną specyfikę. Mianowicie trudnią się połowem (nie mylić z połową) dorsza. Jako że ludzi tam mało i wszystkiego sami nie zjedzą, suszy się potem ten “przysmak” na specjalnych, drewnianych konstrukcjach, aby zaszła transformacja. Ususzony dorsz bowiem zmienia się w sztokfisza, którego chętnie kupują Norwegowie z innych części kraju, jak również ludzie niespełna rozumu z różnych części świata. Warto spędzić wakacje w wiosce otoczonej tego typu konstrukcjami. Niezapomniany aromat!
Zapach to kwestia gustu – jedni lubią, inni nie. Nie oceniam (tych, co nie lubią). To po prostu jedna z cech charakterystycznych dla tego miejsca. Drugą, zdecydowanie ciekawszą, w moim odczuciu, jest poczucie ogromu. Trzeba wam wiedzieć, że całkiem sporo z tutejszych osad otoczonych jest z kilku stron potężnymi górami. Dla człowieka, który urodził się w Kujawsko-Pomorskim, gdzie największy kamień sięga ci do kostki, uczucie jest jedyne w swoim rodzaju. I żebyśmy się dobrze zrozumieli: ja już kiedyś byłem w górach. Nawet kilka razy. Ale one zawsze są odległe, gdzieś na horyzoncie, a jak się na nie wdrapiesz (walcząc o życie, bo masz prawie czterdzieści lat i jesteś gruby), to pojawia się poczucie ogromnej przestrzeni. Na Lofotach natomiast osady są w bezpośredniej bliskości gór. Gór, których nie zasłaniają drzewa, a ich ogrom i położenie może wpędzić w poczucie przytłoczenia. Jedyne w swoim rodzaju.
Tak bardzo się zakochałem, że były nawet plany wybudowania małego, drewnianego domku u wybrzeży fiordu!
Niestety, jako że Norwegia to drogi kraj (niemal tak drogi jak Polska!), to na pewnym etapie inwestycji skończyły się fundusze.
Żółte domki, które tu widzicie stoją na terenie miasteczka Sakrisøye. Jest bardzo charakterystyczną częścią tego obszaru, ponieważ można je rozpoznać po… Żółtych domkach.
Oczywiście, można się tam dostać samochodem, jest na Lofotach droga (często jedna, jedyna), natomiast rozumiem, że sportowe świry mogą chcieć się wybrać do miasta wpław (czego nie polecam), bądź kajakiem. Ja wybrałem sposób czwarty. Jako że moje zwierzę duchowe to sportowy świr, ale po trzydziestce, poszedłem zatem piechotą.
Jest taka legenda, która mówi, że gdy ktoś jest w Sakrisøye, ubierze się w żółtą koszulkę i pozwoli się sfotografować, górskie trole przyniosą mu szczęście.
Jak widać na załączonym obrazku, wszyscy jesteśmy gotowi, a teraz szukamy tylko jakiegoś żółtego domku, nadającego się na tło.
Ostatecznie się udało, i okazało się, że są wśród nas tacy, którzy nadprogramowym szczęściem nie pogardzą, ale są i tacy, którzy żadnemu trolowi się kłaniać nie będą!
A to wizytówka Sakrisøyi. Prywatny domek na tle ogromnej góry. Każdy, kto tam jest, robi sobie to zdjęcie. Ja nie byłem tu wyjątkiem.
Ale żeby nie było! Sfotografowałem go też w swoim stylu! Czyli jako tako.
Jest kilka rzeczy, prócz zdjęć, które można robić w Sakrisøya. Mają tam świetną knajpkę z burgerami. Ciężko ją przeoczyć, bo jest jedyna w mieście. Można wąchać dorsza, jak ktoś lubi, i można też wypożyczyć motoróweczkę.
A motorówką można dopłynąć do Hamnøy. Na szczęście można też dojść piechotą w rozsądnym czasie! Jest to miasto podobne do Sakrisøyi, gdyby nie charakterystyczny, czerwony kolor. Zatem w bezpośrednim sąsiedztwie kilku drobnych kroków, żółta osada może zmienić się w czerwoną. Norwegowie lubią prostotę. Mają jeszcze co najwyżej białe i czarne domki. Roszczenie sobie kolorów należy do natury, a oni nie lubią wchodzić w jej kompetencje.
O Hamnøy wspominam jako o ciekawostce, bo jego charakter zbieżny jest z poprzedniczką. Sztokfisz, kutry armatorskie (nie mylić z amatorskimi), domki dla turystów (tylko czerwone, BTW, w Norwegii zwane Rorbu - jeśli są na palach) i wszechobecna aura rybołówstwa.
Jest potencjał do medytacji i zadumy, szczególnie nad losem biednych ryb, które nie dają o sobie zapomnieć, a już szczególnie po śmierci.
A, no i są też ptaki… Co te człowiekowi robią, to już nie będę mówił.